względach i pochwałach nie zależało mu tyle, co na dowodach sympatyi i uznania ze strony tej skromnej córki Burgrabiego! W niej widział swój »ideał«, ona była mu natchnieniem, Muzą.
Był to czas właśnie, gdy panna Gładkowska, po skończeniu Konserwatoryum, przygotowywała się do pierwszego publicznego wystąpienia na scenie Teatru Narodowego (którego gmach zajmował wtedy środek Placu Krasińskich). Operą, którą sobie za poradą Solivy — a może i Chopina — obrała na pierwszy debiut, była Agnes Paëra. Nazajutrz po tym debiucie, który się powiódł doskonale, pisał »zadowolony« Chopin do przyjaciela: »Lepiej jest ona na scenie, niż w sali. Nie mówię o grze tragicznej, wybornej, bo niema co powiedzieć. Jak frazuje, tobyś się rozkoszował; cieniuje przecudnie, a chociaż z początku głos jej się trząsł ze wzruszenia, jednak później bardzo śmiało śpiewała... Na końcu przywołano ją i rzęsistymi okryto oklaskami«.
Od tej chwili, zaangażowana na scenę, Konstancya została śpiewaczką. Występowała z powodzeniem, do którego, obok pięknego śpiewu, w niemałym stopniu także przyczyniała się i jej niezwykła uroda. Szczególniej podobała się oficerom z pierwszych rzędów krzeseł... Znalazło się nawet kilku, co wtargnąwszy za kulisy, czynili możliwe wysiłki, by sobie zjednać uroczą śpiewaczkę, lecz ona »drwiła« z ich zalotów, bo prócz nich był tam jeszcze i Chopin...[1]. Wprawdzie jej nie wyznał swojej miłości, lecz mimo to domyślała się trochę »największego upału« w jego sercu, i dlatego unikała wszystkiego, coby go mogło zmartwić... Czy go kochała? Z tego nie zdawała sobie dokładnie sprawy, zdaje się jednak, że na dnie tej szczerej sympatyi, jaką żywiła dla niego, kryło się uczucie mickiewiczowskiej Zosi, gdy mówi do Tadeusza: »Jużcić, jeżeli kocham, to już chyba pana«. Bądź co bądź Chopinowi, przy każdem spotkaniu z nią, na każde spojrzenie jej, żywiej biło serce... Przykrym dysonansem, który na tle podobnych »chwil jakiegoś lubego odrętwienia«[2], coraz bardziej zamącał harmo-