nię tych romansowych duetów, była myśl o rozstaniu, które im niebawem miało położyć koniec...
Termin wyjazdu Chopina za granicę w celu dalszego kształcenia się w muzyce, zbliżał się z dniem każdym... Na samą myśl o tem, myśl, która, jak złowrogi miecz Damoklesa, wisiała nad ich głowami, Fryderyk zapadał w coraz głębsze spleeny, a i Konstancya nie mogła sobie wyobrazić tej chwili rozłączenia się... może na zawsze... Często mówili o tem, a ile razy poruszyli tę bolesną kwestyę, natychmiast wesołość uciekała od nich, marszczyła się gładka powierzchnia duszy. Ale jak tu nie mówić o rzeczy, która im wciąż stała przed oczyma! »Co to jest, gdy serce obałamucone! Nie zawsze człowiek szczęśliwy; może tylko kilka chwil w życiu przeznaczonych mu jest (kosztować szczęścia), więc czemuż odrywać się jeszcze od tych złudzeń, które i tak długo trwać nie mogą... Już mię szały napadają mocniejsze, niż zwykle. Jeszcze siedzę, (bo) nie mam dosyć sił do wybrania się na wyjazd. Myślę, że opuszczam Warszawę po to, żebym nigdy już nie wrócił do domu«... Dręczony takiem przeczuciem, przeczuwając nadto, iż porzuciwszy »wszystkie swoje skarby«, skazany będzie »na wieczne wzdychania«, nie mógł sobie miejsca znaleźć nigdzie, a w sercu czuł coraz większy smutek. »Wychodzę z domu, idę na ulicę, tęsknię i wracam do domu?... Po co? po to, żeby znowu tęsknić«... Szczególniej lękał się bolesnej chwili pożegnania z Konstancyą, pożegnania, o którem wiedział z góry, ile ich będzie kosztowało obojga... Dlatego, myślał chwilami, czyby nie było najlepiej, wyjechać ukradkiem! »Mam szczerą chęć, po cichu, nie mówiąc nic nikomu, wyjechać od soboty za tydzień, bez pardonu, mimo lamentów, płaczu, narzekania i padania mi do nóg. Nuty w tłomok, wstążeczka na sercu, dusza na ramieniu, i w dyliżans«...
Zanim wyjechał jednak, dał jeszcze d. 11 października »koncert pożegnalny« w teatrze, koncert, na którym także śpiewała i panna Gładkowska. Powodzenie było ogromne, a Konstancya — którą on sam pod rękę wprowadzał na scenę — śpiewała piękniej, niż kiedykolwiek. »Biało, z różami na gło-
rzeniem w kościele (u Bernardynów), właśnie w chwili jakiegoś lubego odrętwienia, natychmiast wybiegłem na ulicę i z kwadrans nie wiedziałem, co się ze mną stało. Taki czasem waryat się ze mnie robi, aż strach!« (Z listu do T. Wojciechowskiego).