Dwudziesty pierwszy maja. Godzina 10 rano. W olbrzymim przedsionku Gare du Nord ruch i wrzawa. Od ulicy dochodzi turkot zajeżdżających dorożek, pomieszany z krzykiem gavroche ’ow, sprzedających dzienniki poranne, a z oszklonego peronu, gdzie jednocześnie przychodzi i odchodzi kilka pociągów, słychać przeraźliwe gwizdanie lokomotyw, szum wypuszczanej pary, trzask otwieranych i zamykanych drzwi wagonów, trąbki konduktorów. Gdzie spojrzeć, wszędzie zamieszanie i ciżba: wszędzie uwijają się podróżni, posługacze w niebieskich bluzach, a i jedni i drudzy — z jedynym wyjątkiem policyantów w czarnych pelerynach — spieszą się, gorączkują, jakby się paliło. Przy kasach widać mnóstwo osób, stojących jedne za drugiemi, ale przy żadnej nie widać tak długiego rzędu, jak przy okienku, w którem sprzedają bilety do Montmorency. Co najszczególniejsze jednak, że w pobliżu tej kasy, o dziwo! raz po raz słyszy się ludzi, rozmawiających po polsku. Wprawdzie, chodząc po Paryżu, zwłaszcza po wielkich bulwarach, dość często spotyka się Polaków, ale tylu naraz, co tu, nie spotyka się nigdy. Co to jest? To Polacy paryscy, podążający do Montmorency, na doroczne nabożeństwo za dusze tych swoich ziomków, co spoczywają na tamtejszym cmentarzu.
Wrażenie, jakie tutaj, w Paryżu, robią te dźwięki mowy rodzinnej, co chwila wpadające w ucho, należy do najbardziej wzruszających, a potęguje się jeszcze, gdy wszyscy uczestnicy
Strona:Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu/314
Ta strona została przepisana.
V.
WYCIECZKA DO MONTMORENCY.