nemu, że nie ma nic przeciwko przyspieszeniu ślubu, Sobieski nie posiadał się z radości... Nie trzeba zapominać, że był to czerwiec, że te rozmowy, które musiały być namiętnymi duetami miłosnymi, najprawdopodobniej odbywały się w parku krzeczowskim, w dzień, w cieniu drzew, przy świergocie ptactwa, a w nocy, przy świetle księżyca, przy śpiewie słowików; i że Marysieńka była o tyle powolniejszą, o ile, pałając nienawiścią ku rodzinie Zamoyskich, przemyśliwała o pomszczeniu swej zniewagi. Wszystko to było wodą na młyn Sobieskiego! Jakoż, upojony myślą o ślubie z Marysieńką, o którym oczywiście rozmawiali najwięcej, domagał się jednego: ażeby tego szczęścia, którego oblubieńcy zwykle kosztują po ślubie, zakosztować już teraz. Zdaje się, że Marysieńka uległa jego namiętnym zaklęciom, ulegając zaś, mogła to czynić z podwójnem wyrachowaniem: 1) że oddając się Sobieskiemu teraz, mogła to uczynić nie tyle z miłości dla niego, ile z nienawiści dla Zamoyskich (co psychologicznie jest bardzo możliwe), i 2) że tym sposobem wiązała ostatecznie Sobieskiego, który, po otrzymaniu takiego dowodu miłości, nie mógł się nie ożenić w końcu. Było to usidlenie kochanka, niezmiernie pożądane dla Marysieńki: bo skoro zwątpiła o Zamoyskich, musiała być pewną Sobieskiego, musiała nie mieć najmniejszych wątpliwości, że z nią Sylvandre stanie na ślubnym kobiercu: gdyby się nie ożenił, ona »bez tego nie miałaby chleba«. Nie da się zaprzeczyć, niestety, że między pobudkami, któremi się powodowała Marysieńka, kiedy się godziła zostać żoną Sobieskiego (do którego zresztą czuła zmysłowy pociąg), była i ta również, że jako pani marszałkowa w. k. i starościna jaworowska zyskiwała nierównie lepszą pozycyę materyalną, aniżeli pozycya, jaką mogła mieć, jako wdowa po ordynacie Zamoyskim, jako wdowa, której bez procesu nie wydanoby i czwartej części tego, co się jej należało. Gdyby była miała potomstwo, rzecz przedstawiałaby się całkiem inaczej; cóż, kiedy nieszczęście chciało, że z trojga dzieci, któremi zdążyła uszczęśliwić »Fujarę«, nie żyło ani jedno: wszystkie poumierały, a raczej — jak się trafnie wyraża Korzon — żadnego nie wychowała, bo o ile posiadała mnóstwo danych na kochankę, o tyle była wyrodną matką. Wobec tego, dopókiby nie wygrała procesu, była rzeczywiście bez dachu, bez »chleba«. Rodzice mieszkali we Francyi, gdzie nie opływali w dostatki,
Strona:Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu/33
Ta strona została przepisana.