spiesząc się, a robił wrażenie człowieka zmęczonego, wyczerpanego i przygnębionego. Była to twarz, której nie umiem sobie wyobrazić uśmiechniętej lub śmiejącej się, twarz pełna dziwnej powagi, choć łagodna w wyrazie, bez cienia surowości, niezmiernie charakterystyczna, a tak uduchowiona, że kto nie widział Matejki, ten nie ma pojęcia, jak wygląda geniusz, mogący się po Mickiewiczowsku nazwać »Milionem«. Dlatego, wyrażając się językiem malarskim, była to nadzwyczaj piękna głowa. Co do mnie, nie zdarzyło mi się widzieć piękniejszej.
Powiada zasłużony biograf Matejki, że »ktokolwiek pierwszy dodał do jego nazwiska określenie mistrz, oddał mu złą usługę. Zapewne jakie pismo peryodyczne, ale w druku było to naturalnem; o niejednym wielkim artyście pisze się, że jest mistrzem w swojej sztuce. Lecz kiedy to powtarzało się ustawicznie, a z druku przeszło do mowy, kiedy stało się niby tytułem, stało się rażącem. Trudno było czytać nazwisko Matejki bez tego dodatku; o nim mówiono mistrz, do niego mistrzu! (podpisany nie zrobił tego ani razu). Jest w tem jakaś napuszoność, jakaś pretensya nieprzyjemna; do Beethovena, do Goethego nikt nigdy nie mówił Meister! Wiktor Hugo nadęty, Meyerbeer skłonny do samochwalstwa, lubili, żeby im mówiono maitre. Matejko właśnie dla tego, że się mistrzem czuł, byłby lepiej zrobił, gdyby nie był pozwalał się tak tytułować. Zły smak jego wielbicieli dał początek temu złemu zwyczajowi; ale jego stać było na smak lepszy, niż jego wielbicieli«. Trudno się przyznać do złego smaku, ale gdy chodzi o Matejkę, to ma się wielką ochotę być odmiennego, niż powyższe, zdania. Albowiem było w Matejce coś, w nim jednym, co mimowoli przy zbliżeniu się do jego osoby, cisnęło na usta wyraz mistrz, coś, co jedynie w odniesieniu do niego wyrażenia tego nie czyniło śmiesznem, ani napuszonem, jak je czyniło śmiesznem np. w odniesieniu do Wiktora Hugo, lub Meyebeera. Czem było to coś? Mnie się zdaje, że była nią wyjątkowa wzniosłość duszy, jej poprostu niezwykła czystość i świętość. Od wątłej postaci Matejki bił taki majestat, że zwykły śmiertelnik, zbliżający się do niego, nietylko czuł swoją niższość, ale doznawał uczucia, jakby stał przed jakimś pomazańcem, i dlatego, gdy przyszło mówić do niego, mimowoli szukało się jakiegoś tytułu, któryby zaznaczał tę jego wyjątkowość, to coś mistycznego, co było nietylko w jego obrazach, ale i w nim samym. Nazwa
Strona:Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu/340
Ta strona została przepisana.