rackie porównania już i wtedy nasuwały się najłatwiej, było to jakby wypracowanie szkolne, nie kwalifikujące się do druku: jeżeli ktoś równie źle napisze powieść, jak ten karton był źle namalowany i narysowany, to wtedy utwór kwalifikuje się do redaktorskiego kosza.
Nie wiedząc, co powiedzieć Strażyńskiemu, choć wiedzieliśmy wszyscy, że prawdaby go zabiła, milczeliśmy dość długo, które to wymowne milczenie Strażyński pewno sobie tłómaczył na swoją korzyść, aż w końcu Żelechowski, znany ze swych facecyi, zaczął monologować na temat różnych niepospolitych zalet, których mnóstwo odkrywał w obrazie, a na które niby starał się zwracać naszą uwagę. Panując nad sobą, ażeby nie wybuchnąć śmiechem, zaczęliśmy przytakiwać jego pochwałom, a poczciwy Strażyński, nie domyślając się, że tu Żelechowski był tylko pierwszym komikiem w tej zaimprowizowanej komedyi, brał wszystko za dobrą monetę, wierząc wszystkiemu, co mu się mówiło o kapitalnym Stimmung ’u, którego wcale nie było na obrazie, o poprawności rysunku, który był niżej wszelkiej krytyki, i o poetyczności wieczornego pejzażu, który może był najmniej słabym ze wszystkiego. Cóż dopiero, kiedyśmy zobaczyli szkic Matejki, według którego Strażyński malował ten karton, szkic, który był arcydziełem w swoim rodzaju, a bezwarunkowo arcydziełem rysunku! Patrząc nań, miało się plastyczne wyobrażenie tego, czem jest siła geniuszu, a spojrzawszy na powiększone jego odbicie w obrazie Strażyńskiego, nabierało się konkretnego pojęcia o bezkrytyczności ludzi bez talentu. Swoją drogą nie zdradziliśmy się z tem bolesnem uczuciem: przeciwnie, winszowaliśmy autorowi, że się doskonale wywiązał z zadania, że zrobił ogromny postęp od czasu Allegoryi, że Matejko wiedział, dla czego jemu powierzył wymalowanie tego kartonu etc. Kłamaliśmy, jak z nut, ale z dobrego serca. Za to, kiedyśmy się znaleźli z powrotem w pracowni Tetmajera, gdzie już byliśmy pewni, że nas Strażyński nie słyszy, zgodziliśmy się na jedno, że obraz jest »przepodły«, nad którym możnaby się uśmiać do rozpuku, gdyby to wszystko razem nie było takie smutne. Bo ostatecznie tem u biednemu Strażyńskiemu naprawdę zdawało się, że wymalował arcydzieło, że nam zaimponował niem, że mu Matejko będzie miał czego winszować.
W tem przekonaniu poprosił nazajutrz »pana dyrektora«,
Strona:Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu/352
Ta strona została przepisana.