Z nastaniem wiosny, gdy »od bagien roztajałych rdzawe mgły się szerzą«, wszystko budzi się do nowego życia, a nad całym światem zdaje się unosić jakieś wszechogarniające tchnienie miłości, pod którego ożywczym i lubym wpływem zmatwychpowstają nietylko trawy i zioła, ale i... zamarłe serca. Świeżo wydana Sonata wiosenna Wacława Pomiana, którego Herakles i Omfala niedawno zdobili jeden z zeszytów Biblioteki Warszawskiej, jest właśnie melancholijną historyą takiego złamanego serca, które na podobieństwo delikatnej rośliny, zwarzonej zimowym mrozem i śniegiem, zapadło w bolesny letarg zwątpienia. Na szczęście letarg był letargiem tylko, nie śmiercią: przyszła wiosna, a z jej wonią, od której pierś ludzka »wzdyma się rozkoszą«, spłynął i kojący balsam na niezagojone rany duszy poety.
Nie mów, żeś zastygł w sercu, żeś wygnał złudzenie;
Przestań w świat rozpacznemi spoglądać oczyma:
Choćby ci wszystkie kwiaty powarzyła zima,
Ocknij się! w wiośnie zawsze znajdziesz ukojenie.
Ale to ukojenie, choć pożądane, wróciło w parze z przypomnieniem dawnej doli: stąd żal poety, żal do tej czarodziejki, co się nazywa wiosną, a która do jego ustroni ośmieliła się nieproszona wprowadzić śpiew słowików, pomieszany z wonią fiołków. Więc przeklina tę zwodnicę‑wiosnę, przekleństwo zaś, które jej rzuca, jest prawdziwym klejnotem lirycznym.