Bawiący tego[1] lata w Zakopanem Julian Klaczko powiada w zakończeniu swoich Wieczorów florenckich, że jeśli w książce tej tyle jest mowy o Dantem i Michale Aniele, tak mało mających wspólnego z palącemi zagadnieniami doby obecnej, to dlatego przeważnie, że zagłębianie się w »przepastne krainy« arcydzieł tych geniuszów ma między innemi to dobrego do siebie, że daje choćby chwilowe zapomnienie chmurnej a nie górnej rzeczywistości, której atmosferą oddychamy: wśród nieprzejrzanej Sahary »siły przed prawem« i hegemonii pruskiej, godnie wieńczącej schyłek wieku »żelaza i krwi«, poezya i sztuka są jakby uroczą oazą, w której cieniu znajduje się wypoczynek po denerwującej walce o byt narodów i pojedynczych jednostek. Sztuka! Nie da się zaprzeczyć, że jest to jeden z najsłodszych balsamów dla duszy, ale i to nie ulega wątpliwości, że sztuka niezawsze bywa pokarmem zdrowym, że niekiedy zamiast pocieszać i koić, jeszcze potęguje świadomość doznawanych cierpień, że często — zwłaszcza ostatnimi czasy — bywa okrutną, zrywającą bandaże z niezabliźnionych ran, pełną chorobliwego niepokoju, lubującą się w wyszukanych dysonansach i »zgrzytach żelaza po szkle«. Taka minorowa sztuka może być przyrównaną do podniecającego narkotyku, ale nigdy nie nasunie porównania z uzdrawiającem źródłem dla znużonej i smutnej duszy współ-
- ↑ Pisane w r. 1898.