mieni słonecznych, a jakby nasiąkłem turkusowym błękitem nieba bez chmur, czuło się zapach pierwszych dni wiosennych. Wawel ze swą wieżą katedralną — którą właśnie miałem nawprost siebie — jaskrawo odcinał się od niebieskiego stropu, a strop ten, koloru bleu foncé, miał coś z owej ostrości, cechującej błękit nieba włoskiego. Mogło się zdawać, że się jest we Włoszech. Złudzeniu dopomagał nawet stary żebrak w łachmanach, żebrzący w cieniu wysokiego muru klasztornego, ciągnącego się po drugiej stronie ulicy Smoleńskiej. Widok, choć typowy krakowski, nie byłby mniej typowym w jakiemś Fiesole lub Asyżu... Pomimo słoneczności i spokoju, rozlanych w całej naturze, byłem trochę podniecony nerwowo, ile że szedłem z wizytą do autora Rome et la Renaissance, dzieła, które się właśnie wykończa na pierwszem piętrze tej wdziecznej willi, a którego pojedyńcze rozdziały, w miarę, jak wychodzą z pod pióra, są już od lat trzech ozdobą i great attraction paryskiej Revue des deux mondes[1] Wiedziałem wprawdzie, iż jestem oczekiwany, że idę na wyraźne zaproszenie »najświetniejszego dziś z polskich pisarzy« (jak Klaczkę w przedmowie do swego przekładu Wieczorów florenckich nazywa St. Tarnowski), że mię czeka życzliwe przyjęcie — o czem wszystkiem już byłem uprzedzony przez czcigodnego autora Bibliografii polskiej — lecz mimo to m iałem pewne wątpliwości i obawy, które były aż nadto uzasadnione, jeśli się zważy, że za chwilę czekała mię rozmowa z pisarzem tej miary, co Julian Klaczko, rozmowa... o mojej monografii o Słowackim[2].
Z tem uczuciem wszedłem do sieni, gdzie, spojrzawszy na bardzo krótką, bo tylko z dwóch nazwisk złożoną listę lokatorów, ujrzałem zwykły, trochę pożółkły bilet wizytowy, zwykłą pluskiewką przytwierdzony do czarnej lakierowanej tabliczki, a na tym bilecie litografowane: Julian Klaczko.
Na widok tego nazwiska, którego podpis spotykało się pod tyloma arcydziełami stylu i kompozycyi literackiej, mimowoli uprzytomnia się wszystko, co się wie o Julianie Klaczce, jako pisarzu i polityku: