nym i patetycznym, a której treścią było, pamiętam, że idziemy na śmierć, a idziemy bez nadziei zwycięstwa, byle tylko krew przelać za ojczyznę... Gdy skończył czytać, Potworowski, wzruszony — albowiem był dziwnie skłonny do łez — zaczął wołać, zanosząc się od płaczu: »Na miłość Pana Boga! Na co tych biednych chłopów, którzy nie mają nic więcej, prócz kos, wydawać na rzeź niechybną? Obiecywaliśmy im, że będzie Polska, zwodziliśmy ich, a teraz przyjdzie jeden szrapnel, wpadnie pomiędzy bezbronnych, a co się będzie działo wówczas, o tem najlepiej wiem ja, co bywałem w bitwach...» Tego samego zdania, co on, był i biskup, który się także rozpłakał przy tej sposobności, i kilku innych. Na to Libelt: »To jest nasz testament. Zginąć musimy, albowiem tego wymaga honor oręża polskiego«. A Potworowski na to: »Jeżeli mamy zginąć, my, to lepiej urządźmy rewolucyę w Poznaniu, barykady! Padnie nas kilkunastu dla honoru, ale po co gubić tych chłopów, co stoją w obozie?«... Wtem otworzyły się drzwi i jeden z członków komitetu (już nie pamiętam który) wprowadził jakiegoś smagłego bruneta, o delikatnych rysach, o wyschłej, śniadej twarzy, z suchotniczemi rumieńcami na zapadłych policzkach, i zamiast przedstawić go zgromadzonym, zaczął po kolei przedstawiać ich jemu. W końcu dopiero, gdy już zdążył przedstawić nas wszystkich, dodał głośno, wskazując nań ręką: »Słowacki, poeta«. Na nas jednak, przypominam sobie, nie zrobiło to nadzwyczajnego wrażenia, bo primo — zbyt byliśmy zaabsorbowani dyskusyą, a secundo — imię Słowackiego, choć znane, nie było tak głośne w owych czasach, jak Mickiewicza, lub choćby Krasińskiego. Wszelako wytoczono przed nowoprzybyłych całą sprawę od początku. Libelt odczytał powtórnie całą odezwę, Stefański, jak poprzednio, gardłował za nim, biskup i Potworowski znów mu oponowali z płaczem... Na to powstaje Słowacki (jakbym go widział w tej chwili!) i stojąc z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, zaczął mówić podniesionym głosem: »Cóż wy myślicie? Wam się zdaje, że dzisiaj potrzeba jeszcze, jak dawniej, armat, pułków, oficerów? A ja wam powiadam, że dzisiaj przyszła epoka świętej anarchii...« Chciał mówić dalej, ale mu nagle przerwał Stefański, który, posłyszawszy połączenie tych dwóch wyrazów świętość i anarchia, rzucił mu się w zachwycie do nóg, i wyciągając ręce, krzyczał: »Mistrzu! wielkie słowo rzekłeś...« Tą komedyą przerwał
Strona:Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu/479
Ta strona została przepisana.