Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

wcisnąć do rąk dozorcy drobną monetę to wpuści i dwa razy tyle.
Biedacy wiejscy dostali się do przytułku. Idą wraz z innymi przez ciemne, pokryte błotem podwórze, podnoszą się żelaznymi schodami i nareszcie dochodzą do kantoru, gdzie przeglądają paszporty i wskazują numer pokoju. Weszli nareszcie. Olbrzymia, pół-ciemna o niskim suficie sala. Wąskie przejście w środku zarzucone cuchnącymi butami, szmatami do owijania nóg, dziurawymi kaloszami tych, którzy wcześniej zdążyli dotrzeć do tego przytułku.
Z obydwóch stron przejścia wznoszą się na pięć pięter prycze drewniane, brudne, niczem nie przykryte. Gorące, duszne, cuchnące powietrze, przesycone dymem i czadem żelaznego piecyka, zapachem nafty z małej lampki, kopcącej pod sufitem, wyziewami brudnych, znużonych i chorych ludzkich ciał.
Na półkach rzuceni jak nikomu niepotrzebne szmaty, lub połamane dawno zużyte sprzęty, leżą ludzie: młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, zbrodniarze i cnotliwi, rozpustni i niewinni...... Obok młodego, chwytającego się życia i jeszcze zdolnego do marzeń młodzieńca, nie skarżąc się nie wołając o pomoc, umiera stary włóczęga, który dobiegł nareszcie swego kresu, ciemnego jak ten przytułek nocny, życia: do ucha młodej dziewczyny wieś-