Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

rzami już prawie ustała w Rosji. Więc pytałem siebie — kto i poco się tu kryje?
Niepostrzeżenie wszedłem do domu i wsunąłem się do najciemniejszego kąta.
Około trzydziestu chłopów miejscowych, wysokich, barczystych myśliwych, o czarnych włosach i oczach zgromadziło się w półciemnej izbie. W kącie wisiał wielki obraz Chrystusa w wieńcu cierniowym, prawie czarny od starości. Przed nim paliło się kilka cienkich świeczek z wosku. Chłopi cicho szeptali pomiędzy sobą i nabożnie kładli znaki krzyża na piersiach, z trwogą patrząc na wysoką, chudą, ruchliwą postać człowieka o bladej, zmizerowanej twarzy i pałających oczach. Był ubrany w długą sutannę mniszą, przepasany szerokim skórzanym pasem, miał powichrzone, już siwiejące włosy i niewielką czarną brodę.
Zwrócił się do obecnych i szepnął dobitnie i ostro:
— Proście, aby Bóg nawiedził nas!
Wszyscy zaczęli modlić się, rzucać się na kolana, bić pokłony, patrząc załzawionemi oczami w czarną surową twarz Chrystusa.
Wysoki, chudy mnich ukląkł, rozłożył ręce i wbił swoje pałające oczy w obraz, coś szepcąc blademi ustami i groźnie ściągając brwi.
Naraz zerwał się i wybiegł z chaty.
Wszyscy zamilkli i nie ruszali się. Cisza