Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

ło się, że Chrystus patrzy i oczekuje chwili, aby przemówić.
Mimowoli odczułem dreszcze, biegnące po całem ciele. Przeczuwałem coś strasznego...
Naraz tuż przy drzwiach rozległ się poważny, natchniony, drgający od wzruszenia głos mnicha.
— Wstąp, Panie wszechwładny, i przyjm ofiarę dzieci twoich!
Ujrzałem mnicha. Na kolanach, schylony do samej ziemi, z wyciągniętemi błagalnie rękami, czołgał się tyłem do izby, jak gdyby widząc kogoś przed sobą i wskazując mu drogę.
Naraz porwał się na nogi i przeraźliwym, zrozpaczonym głosem, drżącym od bólu i zgrozy, zaczął wykrzykiwać:
— Nie odchodź, Panie! Wielki Boże, zostań z nami. Czas ofiary naszej przyszedł...
Błyskawicznym rzutem odwrócił się do zgromadzonych, objął ich płomieniem swoich oczu i, chwytając się za głowę blademi rękoma, jął wyrzucać chrapliwe, pełne rozkazu i siły woli słowa:
— Odchodzi, odchodzi... przed nami znowu męki, grzech, katusze!... Proście, proście Wielkiego, aby powrócił!... Krwią swoją proście!... Prędzej!... Natychmiast!... Śpieszcie się!... Śpieszcie!...
Jakiś młody o czarnych, skośnych oczach chłop krzyknął przeraźliwie, a cienko, jak dziecko i rzucił się naprzód. W ręku na moment błysnął