występowały mi krople potu. Wzrok stał się nadzwyczaj ostry. Już zupełnie wyraźnie widziałem leżącą na ziemi postać szamana, odróżniałem jego bladą, prawie świecącą się twarz i szeroko rozwarte, pałające źrenice. Trzymał w ręku tę samą deseczkę i wodził po niej ustami, wydobywając z niej dźwięki.
Nagle w różnych miejscach pokoju w ciemności na jedno mgnienie oka zabłysły zielonawe, fosforyczne ogniki i zgasły. Jeszcze raz i.... jeszcze... Dźwięki raptownie zamarły w powietrzu,... dmący w twarz wiatr wzmógł się na sekundę, błysnęło kilka płomyków pod sufitem i wszystko zgasło, umilkło, uspokoiło się, jak gdyby spadła jakaś ciężka, czarna zasłona. Szaman nie dawał znaków życia i nie odpowiadał na zapytania doktora, czy można zapalić lampę.
Gdy światło zabłysło w pokoju, zbliżyliśmy się do szamana. Leżał z zamkniętymi oczyma i mocno ściśniętymi ustami. Z nosa wypływała cienka struga krwi, a około ust głębiej się zarysowały zmarszczki bólu.
Podnieśliśmy go i posadziliśmy na kanapie. Podniósł powieki i wyszeptał:
— Wódki!
Doktór nalał mu duży kieliszek wódki z myśliwskiej flaszki. Szaman, szczękając zębami o szkło, wypił, przeciągnął się i wstał.
Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.