Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

miaru szczęścia rzucała się na wysokie, suche badyle, gryzła je, tarzała się w śniegu, goniła zające i wiewiórki.
Tak doszli do jaru, otoczonego zwałami starych drzew, dawno już strąconych przez burzę.
Było to miejsce ponure. Zewsząd ścianą nieprzeniknioną obstąpiły je stare jodły kosmate, nachmurzone, stosy potrzaskanych przez wiatry gałęzi, suche, głucho szeleszczące pędy krzaków, jakieś kępy, a może kamienie, przywalone zaspami śnieżnemi.
Znużony Marusz usiadł na leżącej kłodzie i zrzucił na ziemię torby.
Karabin oparł o pień drzewa, bo nagle porwała go senność niezmierna, obezwładniająca.
Nie spostrzegł nawet, jak usnął snem twardym, kamiennym.
Wydawało mu się, że słyszy ujadanie psa, lecz nie miał sił otworzyć oczu. Oprzytomniał nieco dopiero wtedy, gdy poczuł gwałtowne szarpnięcie. Spojrzał i zobaczył Czao-Ra.
Przyciskała się do niego całem ciałem.