Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Szerść na grzbiecie psa zjeżyła się, głuche warczenie wydobywało mu się z gardła.
Czao-Ra ryczała, patrząc wprost przed siebie, gdzie wznosiła się ściana świerków, gałęziami dotykających ziemi.
Marusz porwał za karabin.
Cisza, niczem nie zmącona, zalegała puszczę.
Jednak pies wciąż ryczał i kłapał zębami.
Nagle tuż przed myśliwym poruszyły się gwałtownie gałęzie, strząsając śnieg i suche igliwie.
Z gąszczu szalonym skokiem wypadł niedźwiedź.
Oczy mu błyskały wściekle; rozwarta, roniąca pianą paszcza ukazywała ogromne kły.
Natychmiast stanął na tylne łapy i z rykiem runął na myśliwego.
Nie pozostawało ani chwili do stracenia.
Marusz szybko zmierzył do zwierza i spuścił kurek.
Strzelba nie wypaliła. Śnieg, po upadku myśliwego pozostawszy w lufie, roztopniał przy ognisku i zamoczył proch.