Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

ły jego ratunek. Płomienie odstraszały dzikie zwierzęta, bo do ognia, rozświetlającego puszczę i rzucającego migotliwe, czerwone błyski na śnieg i łapy jodeł, nie mają odwagi zbliżyć się niedźwiedź, wilk i ryś...
Czają się zdala i czekają, aż zgaśnie...
Maruszowi zdawało się, że już rok upłynął od chwili, gdy posłał Czao-Ra do chatki nad jeziorem.
Dawno już zjadł zająca i teraz łykał śnieg, żuł żywicę i gryzł rzemienie, uśmierzając dokuczający mu głód.
Pewnej nocy, gdy mrok ciężki przytłoczył ziemię, Marusz zrozumiał, że nikt już nie przyjdzie mu z pomocą.
— Zasłabnę... zagaśnie ognisko i — koniec!... Wilki czatują już, zaległszy w krzakach... Wczoraj widziałem ich migające „latarnie“... ślepia zielone, płonące, jak iskierki!... Czekają na stypę kruki... Zginąłem!...
Nagle wpadł w szał.
Porwał buchającą ogniem żagiew, doczołgał się do starej, suchej jodły i zaczął ją podpalać.
Wkrótce drobne wężyki czerwone pobie-