Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

gły po suchych gałązkach smolnych, przerzuciły się na przesycone żywicą konary i sunęły coraz wyżej aż na sam szczyt martwego olbrzyma leśnego.
Drzewo stanęło, odziane wyjącemi, syczącemi płomieniami, jak ogromna pochodnia, oświetlająca czerwonemi blaskami ciemną puszczę i wyrzucająca pod obłoki czarny słup dymu...
— A-a-a! — wył Marusz, usiłując podnieść się i biec w obłędzie strachu.
Odpowiedziały mu przerażonem krakaniem zrywające się dookoła kruki.
— U-u-u-u! — zawodziły zdaleka wilki.
Nie słyszał tych głosów nieprzytomny, porwany szałem i rozpaczą Marusz. Miotał się, szamotał, podnosił się i padał, wyjąc coraz obłędniej:
— A-a-a-a!
Wreszcie padł, uderzył się głową o przysypany śniegiem głaz i zemdlał.
Jęknął, gdy nagły ostry ból szarpnął nim.
— To wilki wbijają we mnie kły swoje... — mignęła myśl. Czuł, że coś wlecze go po śniegu...