Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

do końca „tajgi“, urywającej się nagle w kotlinie Chołuń; nieraz musiała brać męża na barki i przenosić go przez wysokie wydmy śnieżne, przez które z trudem brnął renifer.
Marusz powoli odzyskiwał przytomność, a gdy poznał żonę, rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł przemówić słowa.
Jednak słyszał, co mówiła do niego Nań.
— Byłam wciąż o ciebie niespokojna... — opowiadała. — Modły zanosiłam do Wielkiego Ducha, aby miał cię w swej opiece... Przed dwoma tygodniami taki niepokój mnie ogarnął, że nie mogłam nic robić, nie spałam po nocach i płakałam... Kilka razy zapuszczałam się do puszczy, krzyczałam, strzelałam... Myślałam, że straciłeś drogę i błąkasz się w tajdze... Kiedyś późno w nocy zaczął ujadać Wou-Gou, biegał dokoła chatki, wył i szczekał... Pomyślałam, że zwęszył wilki, lub jelenie przeszły wpobliżu... Jednak Wou-Gou naszczekiwał radośnie i wył tak, jakgdyby nawołując... Trwało to przez całą noc... Ujrzawszy mnie, gdy wybierałam się pójść do przerębli, zaczął skakać, szczekać, chwytać mnie za ubranie i ciągnąć do lasu...