jąc się na ludzi, siedzących przy dymiącem ognisku.
W pół godziny później Marusz znowu brnął przez zarośla kniei, a za nim szła Nań z dzieckiem i obładowane skórzanemi torbami, oswojone renifery.
Czao-Ra biegła przy nodze swego pana i węszyła na wszystkie strony, strzygąc uszami i głośno parskając.
Marusz nie pomylił się, bo gdy słońce stało w zenicie, wprost nad głowami przebijających się przez las ludzi, ujrzał obszerną kotlinę, otoczoną porosłemi lasem wzgórzami. Nieduże jezioro, leżące w ramie trzcin i sitowia, lśniło się w promieniach słońca i odbijało w swej nieruchomej toni białosrebrzyste obłoczki, mknące po niebie. Czereda krzykliwych rybitw unosiła się nad wodą, z jękiem drapieżnym wpadała w nią i porywała ryby.
Marusz zatrzymał się nad brzegiem jeziora, gdzie dojrzał szeroką, suchą łachę piaszczystą.
Szybko zdjął z reniferów wory i toboły, ustawił na ziemi skrzynie, poczem narąbał
Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.