Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

brzęczących i huczących bąków — „pautów“, cierpiąc straszliwie od ukąszeń żarłocznych owadów, musiała często przystawać, aby strudzone zwierzęta mogły wypocząć.
Marusz rozpalał ognisko, do którego cisnęły się renifery, bo wiedziały, że dym odpędza latających dręczycieli, — a sam siedział nieruchomo, jak to jest w zwyczaju myśliwych.
Myśl jego biegła nad jezioro, gdzie stał wybudowany przez niego „czum“, lecz ostry wzrok przebijał podszycie tajgi, a ucho łowiło niejasne odgłosy, ciche szelesty, ledwie słyszalny chrzęst suchych liści, gałązek i szyszek zeszłorocznych. Nic nie mogło się ukryć przed wzrokiem i słuchem północnego łowcy.
Gdzieś z niedostępnych chaszczy rozlegało się chrapliwe prychnięcie zaniepokojonego księcia boru — niedźwiedzia.
Marusz słyszał wszystko i uśmiechał się.
Wiedział, że bury „czołdon“, jak nazywał niedźwiedzia, uchodził, oddalał się, ostrożnie stąpając, bo wiatr donosił do niego dym i szeptał mu o bliskiem sąsiedztwie człowieka z karabinem.