Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Z pod nóg idącego Marusza często wyrywały się z głośnemi okrzykami czarne głuszce czerwonobrewe, szare jarząbki tak zuchwałe, że siadały tuż nad głową myśliwego, płaszcząc się na gałęzi i przyglądając się z ciekawością człowiekowi; śmigały wiewiórki, pstre burunduki[1], ukrywające się w norach pod korzeniami drzew.
Marusz jednak nie sięgał po strzelbę.
Wiedział, że futra są najlepsze i najtrwalsze, gdy ziemia okrywa się śniegiem; do ptactwa zaś nie strzelał nigdy, bo szkoda było na nie szczypty drogocennego na północy prochu. Poza tem wiedział, że o tej porze roku wszystko, co żyło, przejęte było wychowaniem swoich dzieci.
Zanim dojrzał ukrytą za ścianą drzew kotlinę z połyskującem na niej jeziorem, już rozległo się głośne skomlenie i szczekanie, a po chwili Czao-Ra skakała mu do piersi, łasiła się, padała do nóg, lizała, witając go w radosnym szale.

Przy zbliżeniu się karawany do szałasu

  1. Rodzaj wiewiórki o pstrem futerku.