Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się do Czao-Ra i potrzepał ją po kudłatej głowie.
— Jeden tylko syn ci się udał, stara, — mruknął — ale zato wyrośnie on na psa, jakiego w całej kniei nie znaleźć!
Przyszły najskwarniejsze dni lipcowe.
Słońce prażyło z całej siły, jakgdyby chciało wynagrodzić ziemię za długą, straszliwą zimę podbiegunową.
Marusz, ujrzawszy, że na jeziorze zjawiły się stada dzikich kaczek i gęsi, zrozumiał, że młódź już wyrosła i zmężniała.
Zaczął polować.
Nie strzelał jednak do ptactwa, oszczędzając prochu. Zastawiał na kaczki i gęsi sidła — podstępnie pływające pętle z przynętą.
Zdobycz składano do wydrążonego pnia cedrowego, zasypywano solą i zakopywano do zamarzniętej, zawsze zimnej ziemi.
Wraz z żoną oglądali dwa razy dziennie zarzucone do jeziora wędki — długie sznury z setkami haczyków. Wyciągali schwytane ryby i napełniali niemi inne koryto, głęboko umieszczone w ziemi.