Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

głębokie jeziorka o brzegach z torfu, który uginał się i załamywał pod nogami idącego człowieka.
Wreszcie doszli do zupełnie dzikiego uroczyszcza, zewsząd otoczonego trzęsawiskiem i zarosłego osiką.
Pies z całą pewnością prowadził za sobą Marusza. Jedno jedyne pasemko twardej ziemi wiodło do chaszczy, okrywających niewysoki pagórek.
Gdy stanęli na twardej ziemi, Czao-Ra porozumiewawczo spojrzała na Marusza i, widząc, że zdejmuje on z ramienia karabin, zaczęła, ostrożnie węsząc, czołgać się wśród nagich prętów i wysokich sztywnych badyli.
Z palcem na cynglu stał myśliwy, bacznie oglądając krzaki i wąskie, zawiłe przejścia wśród wygiętych korzeni i połamanych pędów.
Nagle Czao-Ra odezwała się krótkiem, urwanem szczekaniem.
Cisza zapadła głucha. Gdzieś zdaleka rozległo się skrzeczenie sroki... I znowu cisza.