Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

gód czarnych, lub okryty białą płachtą śniegu.
Jakiś łoskot i krzyk przeraźliwy podchwytuje nagle ucho Marusza.
Marusz wie, że to krwiożercza kuna skradła się, czołgając po gałęzi, i napadła na śpiącego głuszca. Porwał się biedak w mroku nocnym, krzyknąwszy w lęku śmiertelnym tylko raz jeden, bo już ostre zęby kuny wgryzły mu się w szyję. Brocząc krwią, spada na ziemię wraz z napastnikiem, bije skrzydłami o ziemię, próżno usiłuje zerwać się do lotu i zacicha na zawsze.
Wschodzące słońce ujrzy tam tylko pióra, rozrzucone wokół, odłamki pogryzionych kości i bryzgi skrzepłej krwi na trawie.
Zapada cisza... Słychać, jak syczą żarzące się węgle, potrzaskują niedopalone jeszcze gałązki, sczerniałe i dymiące igliwie smolne.
Znowu jakieś odgłosy, łopotanie skrzydeł i cienki, przenikliwy zgrzyt.
Marusz wie, że to łasica wpadła na stadko jarząbków, siedzących na samym szczycie cedrów.
Zdradziła jednak swoją obecność nieu-