Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

chwytnym szelestem. Ptaki zerwały się hałaśliwie i w popłochu odleciały, miotając się w ciemności bezradnie, — ślepe i strwożone.
Łasica wściekła i głodna zgrzyta ostremi ząbkami i syczy długo, gniewnie, niby przeklina i urąga.
Gdzieś daleko — daleko biegnie głuchy tupot kopyt, płynie chrapliwe miauczenie i warczenie złowrogie.
Marusz podnosi głowę i nadsłuchuje.
To ryś podkradł się do stada jeleni, stojących w gęstwinie niedostępnej, i skoczył na grzbiet jednego z nich. Stado się rozpierzchło, a napadnięty jeleń, unosząc na sobie strasznego wroga, pędzi naoślep w mroku nocnym, trzęsie głową rogatą, uderza się bokami o pnie drzew, nieprzytomny, oszalały z przerażenia i bólu.
Gdzieś lękliwie zawył wilk. Inny odpowiedział mu od strony bagnistych bajorów, od topielisk, ukrytych wśród niskiej porośli wierzb spróchniałych, wygiętych.
Jakieś pomruki groźne i tajemnicze płyną z głębin puszczy, czyjeś stąpania ciężkie donosi echo płochliwe.