pardw; z krzaków co chwila wypadały spłoszone bielaki; kilka razy śmignął biały gronostaj, znacząc się na połyskliwej powierzchni śniegu czarnym końcem cienkiego ogonka; wychodziły, ociągając się zaciekawione, zupełnie niepłochliwe białe lisy.
Marusz stał, jak posąg i nie strzelał.
Zwierzęta brały go z pewnością za pień drzewa lub za wystający z ziemi kamień, bo nieraz przechodziły tuż przed nim, a jeden zając nawet przykucnął koło jego nogi i, dopiero, zwęszywszy żywą istotę, czmychnął w popłochu.
Marusz czekał na lepszą, cenniejszą zdobycz.
Nadzieja nie zawiodła go.
Z pomiędzy krzaków, gdzie przechodził trop zwierzęcy, wysunęła się czarna głowa. Po chwili wynurzyła się zupełnie. Łowiec poznał czarnego lisa. Był to duży samiec. Stał nieruchomo, zwróciwszy oczy w stronę Czao-Ra i nadsłuchując. Wciąż patrząc poza siebie, płaszcząc się na śniegu, sunął coraz bliżej ku myśliwemu.
Trzydzieści kroków dzieliło Marusza od
Strona:Ferdynand Ossendowski - Czao-Ra.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.