Ześlizgnąłem się natychmiast z kulbaki i, trzymając się jej tylko lewą ręką, drugą płynąłem obok konia, zachęcając go głośnemi okrzykami. Spostrzegłem, że koń płynął z otwartym kurczowo pyskiem i z wyszczerzonemi zębami. W szeroko rozwartych źrenicach miotał się niedający się opisać przestrach.
Po porzuceniu przeze mnie siodła, koń uniósł się jednak nieco wyżej ponad wodą i już pewniejszemi i szybszemi ruchami posuwał się naprzód.
Wkrótce niedaleko od przeciwległego brzegu usłyszałem uderzenie jego kopyt o kamienie łożyska.
Zaczynała się mielizna.
Jeden po drugim wypływali i wjeżdżali na brzeg jeźdźcy. Konie, przyzwyczajone do przepraw przez rzeki, wyniosły wszystkich. Daleko niżej od nas przepłynął gospodarz — kolonista z naszym dobytkiem. Nie tracąc czasu, zaczęliśmy ładować nasze worki na drżące z zimna wierzchowce i ruszyliśmy dalej.
A był po temu wielki czas, gdyż z przeciwległego brzegu partyzanci już zaczęli nas ostrzeliwać.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.