Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

a po chwili z zakrętu ścieżki dostrzegliśmy zdruzgotane ciało konia, przebitego nawskroś pniem cienkiej brzozy. Biała kora drzewa była zbroczona krwią, a pod niem leżały wnętrzności konia. Z wielkim trudem udało się nam dotrzeć na dno przepaści, by zabrać siodło i worki z pożywieniem.
Nieco dalej stanęła i nie mogła już iść jedna ze szkap ciężarowych, która towarzyszyła nam od rosyjskiej granicy Urianchaju. Nie pomogły krzyki i bicie. Koń stał ponury i drżący. Zdjęliśmy z niego siodło i ciężary. Stał jeszcze kilka minut, a później się położył.
Właśnie wówczas zbliżyli się do nas jacyś Sojoci. Bardzo uważnie zbadawszy i zmacawszy nogi, grzbiet i głowę konia, zawyrokowali:
— Ten koń już nigdy dalej nie pójdzie. Mózg wysechł mu od znużenia.
Rozstaliśmy się z naszym starym towarzyszem niebezpiecznej podróży.
Z wysokiej góry ujrzeliśmy go jeszcze raz.
Wydał się nam czarną, nieruchomą plamą na brunatnej trawie, przyprószonej śniegiem; leżał w tem położeniu, w jakiem go zostawiliśmy.