noc. Ujrzałem niewielki gaik z płonącem ogniskiem na jego skraju, a przy ognisku moich ludzi i konie. Wyraźnie słyszałem szum niezamarzniętego potoku, a na śniegu, leżącym na jego brzegach, ujrzałem krwawo-rdzawe plamy.
Naraz ogień buchnął wysokim płomieniem. Drgnąłem i obudziłem się.
Mętny świt przedzierał się przez mrok i zawieję.
Obudziłem swój oddział i kazałem śpieszyć się z herbatą i z kulbaczeniem koni.
Zamieć wzmagała się coraz bardziej. Śnieg siekł twarz i oczy ze straszną siłą, zamiatał wszelkie ślady ścieżki. Mróz tężał.
Wreszcie wsiedliśmy na koń.
Na czele oddziału jechał Sojot, szukający napróżno oznak drogi. Coraz częściej zatrzymywał się, bezradnie i z przerażeniem oglądając się wokoło.
Wpadaliśmy do głębokich wyrw, ukrytych pod śniegiem śród skał, wspinaliśmy się na wysokie zwały kamieni. Po godzinie uciążliwej jazdy Sojot zawrócił konia i zbliżył się do mnie.
— Nie chcę tu zginąć i dalej nie pojadę! — zawołał gwałtownym, zrozpaczonym głosem.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.