Po chwili podniósł się na strzemionach i zawołał:
— Dziś w nocy tą ścieżką przeszło dużo podkutych koni. Tu po śniegu ciągnął się rzemień nahaja. To nie Sojot jechał.
Nie mieliśmy czasu na przypuszczenia i domysły, gdyż w tej chwili rozległa się salwa karabinowa, po której jeden z moich oficerów krzyknął, chwycił się za prawe ramię i padł, nie drgnąwszy nawet, a jeden z koni ciężarowych dostał kulą za uchem.
Natychmiast zeskoczywszy z siodeł, schowaliśmy się za kamieniami i zaczęliśmy ostrożnie badać sytuację.
Od sąsiedniego szczytu oddzielał nas bardzo głęboki wąwóz, mający około 600 metrów szerokości. Na przeciwległym skraju wąwozu spostrzegliśmy ze trzydziestu jeźdźców, którzy zeskoczyli z siodeł i rozpoczynali ostrzeliwanie nas pozostających na odkrytej niedogodnej pozycji.
Ukrywając się za skałami i w dołach, poczęliśmy odpowiadać.
— Celujcie do koni! — zakomenderował jeden ze starszych oficerów, pułkownik Ostrowski.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.