w lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innego wyjścia, tylko przyjąć bitwę.
Rozpoczęliśmy ogień.
Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie, jeszcze trzech moich towarzyszy odniosło lekkie rany. Walczyliśmy, dopókiśmy mogli, lecz bandyci się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie nasze stawało się rozpaczliwe.
— Dość tego! — rzekł stary pułkownik. — Siadać na koń! Musimy skierować się dokądkolwiek, bo tu nas wystrzelają.
„Dokądkolwiek“...
Było to słowo straszliwe!
Naradzaliśmy się niedługo. Rozumieliśmy, że im bardziej będziemy się posuwali w głąb Tybetu, mając poza sobą zgraję tych bandytów, tem mniej nadziei ujścia z życiem.
Postanowiliśmy więc powracać do Mongolji.
Ale w jaki sposób?
Tego jeszcze nie wiedzieliśmy...
Poczęliśmy się cofać.
Nie przerywając ognia karabinowego, pędziliśmy na północ, ile starczyło sił naszym biednym koniom.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.