Strzelanina nagle ustała.
Za chwilę spostrzegliśmy białą flagę, powiewającą nad skałami, gdzie byli ukryci napastnicy. Dwaj jeźdźcy wkrótce zbliżyli się do nas. Pokazało się, że herszt bandytów był ciężko ranny, i teraz proszono nas o pomoc lekarską, wiedząc, iż „Europejczycy zawsze wożą z sobą lekarza“.
Odrazu błysnął mi promyk nadziei.
Pomimo zranionej nogi, czem prędzej zabrałem z sobą apteczkę i wyruszyłem ku nim wraz z Kałmukiem, chociaż moi towarzysze obawiali się podstępu ze strony rozbójników.
— Dajcie temu szatanowi cyjanku potasu! — wołali za mną.
Lecz ja planowałem inaczej.
Dopuszczono nas do rannego.
Na terlicy wśród kamieni leżał wódz bandytów. Miałem przekonanie, że nie jest on Tybetańczykiem, lecz raczej mieszkańcem południowego Turkiestanu — mieszańcem Sarta, Turkmena i Afgańczyka. Patrzył na mnie wzrokiem błagalnym i widocznie bardzo cierpiał.
Opatrzyłem ranę. Kula przeszyła mu pierś nawylot z lewej strony. Ranny stracił dużo krwi.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.