Szybko popędziłem naprzód. Jeden z Sojotów był to merin, — drugi — nieznajomy tubylec, mówiący łamanym językiem rosyjskim.
— Trzymajcie się na tyłach oddziału — szepnął, zanurzając w moich oczach swój rysi wzrok — i pomóżcie nam.
— Dobrze — zgodziłem się natychmiast — lecz pogadajmy dłużej, żeby tamci myśleli, że omawiam z wami ich sprawę!
Niebawem, uścisnąłem dłonie Sojotów i powróciłem do oddziału.
— Możemy jechać! — zawołałem. — Sojoci nie będą przeszkadzali nam.
Ruszyliśmy i, gdy przejeżdżaliśmy przez rozległą polanę, spostrzegliśmy obydwóch Sojotów, całym pędem koni mknących stromym zboczem góry. Niepostrzeżenie wykonałem odpowiedni manewr i obaj z moim towarzyszem podróży pozostaliśmy w tyle oddziału wraz z naszym koniem ciężarowym. Za nami jechał tylko jeden żołnierz — ponure chłopisko, patrzące na nas bardzo nieprzychylnym wzrokiem.
Zdążyłem szepnąć swemu towarzyszowi jedno słowo: „Mauzer“ i zauważyłem, że ten wnet
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.