Mój towarzysz, padając, stłukł sobie kolano. Żołnierze ciągle staczali się z siodeł i kaleczyli sobie ręce i nogi.
Przerażone konie chrapały i robiły bokami. Gdzieś daleko głucho i złowrogo krakał kruk, zwiastun nieszczęścia...
Tymczasem droga stała się jeszcze gorsza. Ścieżka prowadziła przez takie same, jak uprzednio, grząskie bagno, lecz było ono pokryte konarami złamanych, gnijących na ziemi drzew. Konie, przeskoczywszy przez olbrzymie pnie, nieoczekiwanie wpadały w głębokie trzęsawisko i zaczynały tonąć, pogrążając się coraz bardziej w czarną, cuchnącą otchłań. Jeźdźcy i konie nieustannie padali.
Wszyscy byli pokryci błotem i zbroczeni własną krwią.
Ja i mój towarzysz z przerażeniem spoglądaliśmy na nasze wierzchowce, których siły się wyczerpały, chociaż oddawna prowadziliśmy je za uzdy. Nurtowała nas myśl straszna, co zrobimy z sobą, jeżeli który z koni padnie? Przecież nie mogliśmy rekwirować koni Sojotom na wzór naszych czerwonych „towarzyszy“?!
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.