Nareszcie wybrnęliśmy na rozległą polanę, zarośniętą gęstemi krzakami i otoczoną olbrzymiemi odłamami skał, które prawdopodobnie niegdyś stoczyły się ze szczytów gór okolicznych. Nietylko konie, lecz i ludzie zaczęli się zapadać w zimne trzęsawisko, nurzając się w niem aż do pasa i nie czując dna pod stopami. Całą powierzchnię polany stanowiła cienka warstwa torfu, pokrywającego jezioro o czarnej, gnijącej wodzie. Szliśmy pojedyńczo, w pewnej odległości jeden od drugiego, żeby zmniejszyć ciężar i uniknąć zarysowania się torfowiska; ze zgrozą spostrzegłem, że krzaki, rosnące na torfie, pochylały się i kołysały, a ziemia pod nogami uginała się, pękała, ze szczelin buchała czarna, wstrętna woda...
Każdy krok, najmniejsza nieostrożność groziły śmiercią.
Przykład mieliśmy bardzo tragiczny.
Jeden z żołnierzy spróbował zejść wraz z koniem ze ścieżki, zamierzając znaleźć na uboczu twardszą drogę. Lecz zaledwie stąpił kilka kroków, usłyszeliśmy przeraźliwe rżenie konia i błagający krzyk człowieka o pomoc.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.