wodą, osuwała się pod nogami i zwolna spełzała nadół.
Żołnierze porwali za karabiny i z przestrachem się rozglądali dokoła, nie widząc wrogów. Lecz ci ich widzieli doskonale. Padło jeszcze czterech bolszewików, ugodzonych śmiertelnie w piersi.
W tej chwili spostrzegłem, że pozostający ciągle za nami żołnierz wymierzył do mnie z karabina i coś majstrował koło cyngla.
Mój mauzer zdążył uprzedzić go dwiema kulami i pozbawić nas jednego wroga.
— Zaczynajmy! — zawołałem do swego towarzysza, i po chwili wzięliśmy udział w wystrzeliwaniu bolszewickich bandytów.
Wkrótce na polanie krzątali się Sojoci, obdzierając zabitych bolszewików i rozdzielając zdobycz. Po godzinie uciążliwej drogi zaczęliśmy się podnosić na górski grzbiet i wreszcie wyszliśmy na wysokie płaskowzgórze, zarosłe starym lasem.
— Jednakże Sojoci nie są bardzo pokojowym narodem! — zauważyłem, zbliżając się do merina.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.