Wyszedłem z domu wraz ze swym towarzyszem; opatrzyliśmy rynsztunek koni i odprowadziliśmy je w miejsce bezpieczniejsze. Powróciwszy do izby i przygotowawszy nasze karabiny i mauzery, oczekiwaliśmy dalszych wypadków. Po upływie pół godziny ciężkiej niepewności wbiegł parobek i szepnął:
— Wyszli już na naszą drogę. Zaraz się zacznie...
Rzeczywiście, jak gdyby w odpowiedzi na te słowa, zagrzmiał w oddali strzał, poczem rozległy się salwy, i huk wytrzałów zaczął się zbliżać ku osadzie.
Zatętniły kopyta końskie, rozległy się krzyki klnących ludzi, i do izby wpadło trzech czerwonych żołnierzy; jeden z nich ze straszliwem przekleństwem strzelił do gospodarza. Stary kolonista potknął się i padł na jedno kolano; rękę jednak wyciągnął ku poduszkom z leżącym pod niemi karabinem.
— A wyście co za jedni? — groźnie krzyknął żołnierz, zwracając się do nas i podnosząc karabin.
Odpowiedzieliśmy z mauzerów i bardzo celnie. Uciekł tylko jeden żołnierz. Dwóch
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.