Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Wicher z wyciem miotał zmarznięty śnieg, silnie aż do bólu siekąc nim twarz. Przed nami pędził z pluskiem fal potok czarnej wody, niosącej cienkie, ostre, kruszące się tafle lodu, co chwila znikające w wirach.
Mój koń długo nie chciał skoczyć do wody ze stromego i wysokiego brzegu. Tuląc uszy, chrapał głośno i opierał się. Chlasnąłem go z całej siły nahajem przez szyję, i koń z jękiem odrazu runął do rzeki.
Zanurzyłem się z głową w zimnej, lodowatej wodzie i ledwie zdołałem utrzymać się na siodle.
Po chwili byłem już o kilkanaście metrów od brzegu.
Mój koń z wyciągniętą szyją i głową głośno parskał, wyrzucając napływającą do nozdrzy wodę, i chrapał z przerażenia.
Czułem wyraźnie gorączkowe szybkie ruchy jego nóg, bijących o wodę, i dreszcze, wstrząsające całem jego ciałem.
Dopłynęliśmy do środka rzeki.
Prąd stał się szybszy. Woda nas znosiła.
Ze złowrogiej ciemności dolatywały do mnie okrzyki moich ludzi i głuche, pełne smutku i trwogi rżenie borykających się z prądem koni.