Wtedy prześlizgnęliśmy się przez osadę bezdomnych Mongołów, zrujnowanych przez administrację chińską. Trzymając się brzegów zamarzniętej rzeki ominęliśmy miasto i pełzliśmy przez równinę, ukrywając się za kupami śniegu i wyrzuconego tu nawozu, aż pod same płoty ogrodów warzywnych, gdzie stały szopy „kuli.“
Mój zawsze ostrożny przyjaciel p. Władysław pełznął bezpośrednio za Chińczykiem-tłumaczem i aż do nieprzyzwoitości często powtarzał mu sakramentalną obietnicę zaduszenia go, jak kota, jeżeli będzie usiłował zdradzić nas. Sądząc ze smutnej twarzy Chińczyka, nie czuł się on dobrze w towarzystwie swego olbrzymiego, groźnie patrzącego i sapiącego sąsiada o strasznych, obdarzonych nieludzką siłą, ogromnych rękach.
Podczołgaliśmy się pod płot, za którym zgromadzili się „kuli“ i żołnierze, i skąd dochodziły nas krzyki i śmiechy. Tu właśnie miał się odbyć wiec. Nasz Chińczyk przez szczeliny pomiędzy palami przyglądał się zebranym i wymieniał bardziej znane osobistości wśród obecnych na tem zgromadzeniu zbójów.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.