Hutuhtu wszedł do kaplicy i, uklęknąwszy przed ołtarzem, jął się modlić, zakrywając twarz rękami lub podnosząc dłonie do góry.
Patrzyłem na spokojne, obojętne oblicze mądrego Buddhy ze złota, i obserwowałem grę świateł i cieni, rzucanych przez małą, palącą się na ołtarzu lampę olejną, dziwnie ożywiającą chwilami twarz posągu. Później przeniosłem wzrok na tron, stojący prawie naprzeciwko drzwi kaplicy. O dziwo! Zupełnie wyraźnie ujrzałem potężną postać starca o jarzących się, jak gwiazdy, oczach i mocno zaciśniętych wargach, zdradzających niezwykłą siłę woli. Przez jego ciało i białą szatę przeświecało oparcie tronu ze świętemi napisami tybetańskiemi. Zamknąłem oczy i po chwili znowu spojrzałem. Na tronie nie było nikogo, lecz fałdy na poduszkach stały się głębsze, i jedwab pokrycia nieznacznie się poruszał.
Hutuhtu nagle zwrócił do mnie swą twarz i rzekł:
— Daj mi swój „chatyk“. Czuję, że się boisz o los tej, którą miłujesz i miłowałeś przez całe życie. Chcę się modlić za nią. Módl się i ty. Zwróć oczy duszy twojej do „Władcy świata“
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.