czcią z powodu zabarwienia piór, przypominającego szaty kapłanów Buddhy.
Wysoko, w otchłani błękitnego nieba kwiliły sępy i sokoły.
Śmigać zaczynały świstaki i myszy polne, porzucające głębokie nory podziemne. Na zboczach pagórków gziły się zające.
Radość niewypowiedziana napełniała całą naturę. Wszystko się cieszyło i uśmiechało łagodnie.
Przypomniałem sobie, że nastąpiły dni Świąt Wielkanocnych.
Święto zmartwychwstania, symbol triumfu nad śmiercią!
Wiedzieliśmy, że czyha na nas zewsząd, szczerząc kły i ciskając przekleństwa.
Wymykaliśmy się już nieraz z jej zimnych, nielitościwych objęć i poznaliśmy jej nigdy nienasyconą drapieżność.
Teraz znowu ścigała nas.
Otoczyła nieprzewidzianemi niebezpieczeństwami, niby dzikie zwierzę osaczyła ze wszystkich stron.
Na zachodzie miała się odegrać bitwa białych partyzantów z czerwonemi wojskami.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.