się wysokie zaspy przechodziły wielbłądy, lecz nie mogły iść konie. Stary lama pochodził z dalekiego klasztoru, który wkrótce ujrzymy zbliska. Jest to Dżałchancy Kure. Ażeby doń dotrzeć, należało przejść przez Zagastaj, lecz tu właśnie starzec zachorował, zachwiał się parę razy na siodle i z jękiem spadł martwy z wielbłąda. Zaszlochała piękna Ta-Siń-Le, wdowa wielkiego chana, lecz, spostrzegłszy z góry mknących doliną jeźdźców chińskich, nieszczęsna ruszyła dalej. Zmęczone wielbłądy poczęły coraz częściej przystawać i kłaść się, biedna kobieta nie umiała sobie z niemi poradzić. Wrogowie nadjeżdżali coraz bliżej. Już słychać było ich radosne głosy, przeczuwające nagrodę, jaką otrzymają od mandarynów, gdy rzucą do ich nóg worek z głowami potomka Dżengiza i żony groźnego władcy Azji. Nieszczęśliwa matka widziała już głowę swego syna, wystawioną na ponurym Chien-Men na pośmiewisko pekińskiej tłuszczy. Wystraszona i zrozpaczona niewiasta wzniosła niemowlę ku niebu i zawołała:
— O ziemio! O bogowie Mongolji! Oto przed wami prawnuk tego, który sławą okrył imię Mongołów od skraju do skraju świata! Nie
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.