pośród zamieci śnieżnej tuż nad urwiskiem przepaści. Przed wieczorem weszliśmy do małej doliny, gdzie wiatr gwizdał, jęczał i wył tysiącami rozpaczliwych, ponurych głosów. Zapadła noc. Mongołowie długo oglądali dolinę, wdrapywali się na góry, później zaś, smutnie kiwając głowami, oznajmili:
— Straciliśmy drogę. Musimy pozostać tu na nocleg. Źle, że nie doszliśmy do lasu, nie będziemy mieli ogniska, a mróz tężeje...
Z wielkim trudem, odmrażając sobie ręce, postawiliśmy namiot i umocowaliśmy go od strony wiatru ciężkiemi torbami, siodłami i śniegiem. Mongołowie wyryli w śniegu rowy i okrzykami: „cok! cok!“ zmusili wielbłądy do położenia się w nich.
Gdyśmy weszli do ciemnego i zimnego namiotu, mój towarzysz, porządnie zmarznięty, głośno zaklął i, nie chcąc widocznie pogodzić się z myślą lodowatego noclegu w namiocie przy piecyku, szyderczo stojącym pośrodku i... zimnym, powziął jakiś zamiar.
— Idę szukać opału! — rzekł głosem stanowczym i, wziąwszy siekierę, zniknął w ciemności.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.