długa, wije się, jak wąż, po obu stronach rzeki. Wszędzie doskonałe, obfite pastwiska. Środkiem doliny szła szeroka, dość ubita droga, wzdłuż której sterczały resztki porąbanych słupów telegraficznych i ciągnęły się kilometrowe kawałki zerwanego kabla.
Wkrótce zaczęliśmy spotykać stada baranów i owiec, które rozgrzebywały śnieg i gryzły suchą, brunatną trawę. Wyżej w górach widniały stada byków i jaków. Konni Mongołowie, strzegący stad, zauważywszy nas, natychmiast ukryli się w górach. Nigdzie nie spostrzegliśmy jurt, chociaż liczne stada świadczyły o zaludnieniu kraju. Mongołowie przenieśli się ze swemi domami ruchomemi do głębokich wąwozów górskich, dokąd nie mógł dolecieć najsilniejszy wicher i gdzie było ciepło nawet podczas najostrzejszych mrozów.
Gdy zbliżyliśmy się do dużego stada baranów, zadziwiło nas, że stado zaczęło się rozdzielać. Jedna część pozostała na miejscu, druga zaś powoli się oddalała. Od ostatniej oderwała się niewielka gromadka baranów i olbrzymiemi skokami zaczęła szybko wdrapywać się na spych stromej góry. Przez lornetkę
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.