W naszym piecyku wesoło potrzaskiwał ogień i woda już się gotowała w kotle. Było ciepło i przyjemnie, więc drzemaliśmy w oczekiwaniu kolacji, gdy naraz jakieś wycie złowrogie, a później jakgdyby śmiech szatański przerwały ciszę nocną. Zewsząd odezwały się ponure, monotonne głosy i naraz urwały.
— Wilki! — spokojnie oznajmił Mongoł i, wziąwszy mój rewolwer, wyszedł z namiotu. Długo nie powracał, aż nareszcie zdaleka doleciał nas odgłos strzału, po którym wkrótce zjawił się przewodnik.
— Nastraszyłem wilki — mówił ze śmiechem. — Cała zgraja zebrała się około trupa wielbłąda na brzegu rzeki.
— Oby tylko nie zagryzły naszych! — zawołałem.
— O nie! Rozłożymy ognisko za namiotem, tego wilki się boją! — uspokoili mnie przewodnicy.
Po kolacji natychmiast zasnąłem, lecz o północy nagle mię przebudzono. Ktoś z poza płóciennej ściany namiotu bardzo silnie trącał mnie w bok. Myślałem, że to są żarty któregoś
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.