Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

ły, że gdzieś w ukrytym wąwozie lub pod urwiskiem nad rzeką, leżą ciała zmarłych.
Zbliżyliśmy się do jurt.
Zdaleka już usłyszeliśmy ponure warczenie bębna, przeraźliwy głos piszczałki i szalone krzyki, pełne obłędu. Stary tubylec wyszedł i objaśnił nas, że kilka rodzin mongolskich przybyło do „kure“, aby skorzystać z cudownych leków świętego hutuhtu — przeora Dżałchancy, do którego należał klasztor z przylegającemi do niego obszarami stepów i gór. Mongołowie, chorzy na trąd i czarną ospę, przybyli zdaleka lecz na nieszczęście nie znaleźli Dżałchancy-hutuhtu. Sprawując urząd prezesa rady ministrów w Urdze, przebywał on oddawna na dworze „Żywego Buddhy“. Wtedy zmuszeni byli zwrócić się o pomoc do „szamanów“, czyli lekarzy-czarowników i wymierali jeden po drugim.
— Wczoraj zostawiliśmy na stepie 27 ludzi! — ze smutkiem i rozpaczą zakończył starzec swe opowiadanie.
W tej chwili z jurty wybiegł „szaman“. Był to stary, chudy człowiek z bielmem na oku i z twarzą, zniszczoną przez ospę, ubrany w ja-