W milczeniu przemknął samochód przez handlową część miasta i zbliżył się do stromych zboczy płaskowyża, na którem stał klasztor. Baron zatrzymał samochód. Szliśmy dalej piechotą, coraz bardziej zapuszczając się w labirynt wąskich uliczek pomiędzy domami lamów i zabudowaniami klasztornemi. Stanęliśmy wreszcie przed największą świątynią Urgi, Mongolji, a nawet całego świata lamaickiego. Był to budynek architektury tybetańskiej, lecz z chińskim, misternie wykrzywionym dachem. Samotna latarnia paliła się przy wejściu. Ciężkie drzwi, okute żelazem i bronzem, były zamknięte na ogromną kłódkę.
Baron trzykrotnie uderzył w gong młotkiem, wiszącym na ścianie. Po paru minutach zbiegło się kilku przestraszonych mnichów. Niektórzy mieli w rękach papierowe latarnie. Poznawszy „dziań-dziunia“, padli na twarz i nie śmieli podnieść na niego oczu.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 03 - Krwawy generał.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.
X.
PRZED OBLICZEM BUDDHY.