Zaraz za tą basztą wznosiła się wysoka, zupełnie pionowa skała, z wykutemi w niej olbrzymiemi obrazami bogów. Nocą palono przed niemi lampki, zapalane przez jakiegoś pustelnika, w niewytłumaczony sposób wdrapującego się na tę niedostępną ścianę.
Zatrzymałem się w lokalu znanej mi firmy rosyjskiej, gdzie przyjęto mię, jak przyjaciela. Gdym wyraził zdumienie, że tu tak dokładnie znają moje imię, nazwisko i działalność w Mongolji, zarządzający firmą opowiedział, że to hutuhtu Dżełyb-Dzamsrap z Narabanczi doniósł już wszystkim klasztorom historję ratowania Narabanczi-Kure, żądając dla mnie wszędzie pomocy i gościnności i zaznaczając, że „wróżby i horoskopy powiedziały, iż polski nojon jest przeistoczonem bóstwem, przyjacielem dobrych duchów“.
Poczciwy hutuhtu swoim okólnikiem okazał mi wielką przysługę i kto wie? być może, wyratował mnie od śmierci, która w kilka dni później stała tuż za mną.
Gościnność firmy była bardzo pożądana, gdyż moja rana otworzyła się i przy zdejmowaniu buta wylałem z niego wielką ilość krwi. Musiałem zaleczyć ranę i trochę wypocząć. Miejscowy felczer bardzo umiejętnie się mną zaopiekował. Na trzeci dzień mogłem już trochę chodzić, a na piąty czułem się zupełnie dobrze.
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 03 - Krwawy generał.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.