operacji. Widziałem jednego „turdzy“. Był to ten sam lekarz, który otruł swego chińskiego kolegę, przysłanego do Urgi z Pekinu dla zgładzenia ze świata nader zuchwałego i niezależnego Bogdo. Malutki, przygarbiony do ziemi, pomarszczony staruszek z siwą, kozią bródką miał zbyt bystre, przenikliwe oczy, aby można było czuć do niego zaufanie. Gdy „turdzy“ przybywa do gegeni jakiegoś klasztoru, do koczowiska chana lub księcia, ci odrazu przestają jeść i pić, obawiając się trucizny, którą posiada ta mongolska Lokusta rodzaju męskiego. Jednak żadne środki ostrożności nie uchronią skazanego. Zatruta czapka, koszula lub buty zmoczone płynem trującym, paciorki różańca, lub frendzle uzdy, monstrancja posypana zabójczym proszkiem, lub księgi rytualne — dokonają wyroku „Żywego Buddhy“.
Niewidomy dostojnik lamaicki otoczony jest najgłębszą czcią i ubóstwieniem religijnem. Wszyscy padają przed nim na twarz, a lamowie zbliżają się do tronu jego, czołgając na kolanach.
Wszystko to jest ponure, tchnie wschodnią starożytnością i psychologją pierwotną. „Żywy Buddha“ — to krzyczący anachronizm dla nas, Europejczyków. Pijany ślepiec, lubujący się w banalnych piosnkach gramofonu, lub puszczający prąd elektryczny w swoich przybocznych lamów; okrutny starzec, trujący potajemnie
Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 03 - Krwawy generał.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.